Zdradził największy sekret Izraela. Trzy dni później schwytał go Mosad
Gdzie jest uran?
22 listopada 1963 roku Lee Harvey Oswald miał wyjątkowe szczęście. Nie dość, że – będąc mocno przeciętnym strzelcem - w ciągu 6 sekund zdołał 3 razy przeładować, wycelować i strzelić z zawodnej broni do ruchomego celu, to w trafieniu nie przeszkodził mu nawet niewłaściwie zamontowany celownik optyczny.
Nic zatem dziwnego, że niedługo później zwolennicy teorii spiskowych zaczęli podważać oficjalną wersję wydarzeń, przedstawioną przez tzw. komisję Warrena. Jedną z mniej atrakcyjnych dla mediów teorii była ta, łącząca zabójstwo Kennedy'ego ze zdecydowanym sprzeciwem amerykańskiego prezydenta w kwestii przekazania amerykańskiemu sojusznikowi, Izraelowi, broni jądrowej.
Kilkanaście miesięcy po śmierci Kennedy'ego amerykańska Komisja Energii Atomowej z niemałym zdziwieniem odkryła, że jakimś cudem zginęły co najmniej 93 kilogramy wzbogaconego uranu (mniej ostrożne szacunki mówią nawet o ćwierć tony). Szybkie śledztwo wykazało, że odpowiadała za to dostawca cennego surowca, firma Nuclear Materials and Equipment Corporation (NUMEC), powiązana z działającym w Stanach Zjednoczonych agentem Lakam.
Kto jeszcze pamięta ten sprzęt?
Lakam: niewidzialni agenci
Ojcowie założyciele współczesnego Izraela nie mieli złudzeń: demografia jest nieubłagana. Dla niewielkiego państwa, otoczonego przez kilkadziesiąt razy liczniejszych, a do tego wrogich sąsiadów, każda przegrana wojna oznacza zagładę.
Zdefiniowana w takich warunkach polityka obronna nie dopuszcza poniesienia porażki. Problem polega na tym, że – jak pokazały kolejne dziesięciolecia – każda kolejna wojna jest dla Izraela coraz trudniejsza i pochłania coraz większą liczbę ofiar.
Nic zatem dziwnego, że już u zarania swojej państwowości Izrael rozpoczął starania o zdobycie nuklearnej polisy ubezpieczeniowej. Miała w tym pomóc supertajna służba Lakam (Biuro Łącznikowe do Spraw Naukowych - Liszka LeKiszrei Mada), stworzona w 1957 roku w jednym celu: dać Izraelowi bombę atomową.
Niemiecka pożyczka
Problem polegał na tym, że państwa, które już taką broń miały, nie kwapiły się z udostępnianiem jej komukolwiek, a zwłaszcza w tak zapalnym rejonie świata, jak Bliski Wschód. Zdecydowane "nie" powiedzieli Izraelowi – mimo wcześniejszej współpracy – nawet sojusznicy, tacy jak Francja czy Stany Zjednoczone. Pomoc nadeszła za to z dość nieoczekiwanej strony.
Najpierw, jeszcze w 1959 roku, pomocną dłoń wyciągnęła Norwegia, która – mimo ostrzeżeń z Ottawy (Kanada prowadziła wówczas własny program jądrowy) zdecydowała się dostarczyć Izraelowi 20 ton ciężkiej wody. Kilka lat później, gdy Amerykanie odkryli problem z NUMEC, Izrael zyskał innego, niespodziewanego sojusznika.
Hans Rühle - jeden z niemieckich ekspertów zajmujących się bronią jądrową i były wysoki urzędnik w niemieckim ministerstwie obrony w latach 80. XX w, ujawnił kilka lat temu na łamach "Die Welt", że niespodziewanym sojusznikiem okazał się niemiecki kanclerz. Konrad Adenaurer na mocy tajnego porozumienia, zawartego z izraelskim prezydentem, Davidem Ben-Gurionem, zdecydował się sfinansować izraelski program atomowy.
RFN w ramach tzw. "Przyjacielskiego Interesu" (niem. Geschäftsfreund) przekazał wówczas Izraelowi 2 mld marek na "zagospodarowanie pustyni Negew, budowę zakładów tekstylnych i odsalarni wody morskiej" i pożyczył kolejne 5 mld, z których 4 umorzono. Jak po latach stwierdził izraelski premier, a zarazem jeden z głównych twórców programu jądrowego, Szymon Peres: "Niemcy w pewnym sensie dokonały zadośćuczynienia Izraelowi, chroniąc go przed niebezpieczeństwami przyszłości".
Operacja Plumbat - znikający statek z uranem
Pieniądze na budowę niezbędnych instalacji to jednak nie wszystko. Problemem było zdobycie surowców, potrzebnych do budowy bomby. Zajął się tym Lakam, który jednak – przez przypadek – o mało nie zdemaskował całego przedsięwzięcia. Wszystko za sprawą pożaru, który w 1966 roku wybuchł na pokładzie izraelskiego statku "Tsefat", cumującego w Rotterdamie. Kiedy ratujący go strażacy zaczęli zalewać płonący ładunek wodą, ten wszedł z nią w gwałtowną reakcję chemiczną sugerującą, że jest czymś innym, niż zgłoszono służbom celnym. Aferę udało się zatuszować – agent Lakamu, Elijahu Sacharow, przekupił wówczas holenderskich urzędników.
Dwa lata później niemiecka firma Asmara Chemie zamówiła – zgodnie z prawem i pod nadzorem Europejskiej Wspólnoty Energii Atomowej – ładunek 200 ton kongijskiego fluorku uranu, który był składowany w Belgii i miał posłużyć do barwienia tekstyliów i trafić do podwykonawcy – mediolańskiej firmy chemicznej.
W międzyczasie Elijahu Sacharow kupił w Norwegii frachtowiec "Scheersberg A", pływający pod banderą Liberii. Uran został załadowany w belgijskim porcie, statek – zgodnie z planem – wziął kurs na Morze Śródziemne, po czym zamiast dotrzeć do Genui, rozpłynął się w powietrzu. Odnalazł się w Turcji – z pustymi ładowniami. Transport uranu został na pełnym morzu przeładowany na inny statek i dostarczony do Izraela, który tym samym miał już wszystkie elementy układanki: infrastrukturę i surowce, potrzebne do budowy bomby atomowej.
Pustynna układanka
Puzzle to połączono na pustyni Negew, we wzniesionym za niemieckie pieniądze ośrodku Dimona, dzięki zbudowanemu przez Francję reaktorowi i z wykorzystaniem amerykańskiego i kongijskiego uranu, dostarczonego z Belgii.
Dopełnieniem układanki okazała się Republika Południowej Afryki, gdzie w 1978 roku na jednym z poligonów amerykańskie satelity zarejestrowały zjawisko, którego nie potrafiono jednoznacznie sklasyfikować. Według jednych analityków była to jakaś anomalia pogodowa. Według innych – test izraelskiego ładunku jądrowego.
Warto przy tym zaznaczyć, że – zgodnie z konsensusem, wypracowanym przez amerykańskiego sekretarza stanu, Henry'ego Kissingera, Izrael – choć uzyskał atomową polisę bezpieczeństwa – nie mógł używać informacji o broni jądrowej jako formy nacisku, co miało powstrzymać nuklearny wyścig zbrojeń na Bliskim Wschodzie. Stany Zjednoczone oficjalnie nigdy nie zapytały, czy Izrael jest atomowym mocarstwem, a Izrael nigdy oficjalnie o tym nie powiedział.
Koniec sekretu: Mordechaj Vanunu robi zdjęcia
Sytuacja ta zmieniła się w 1986 roku, kiedy to zatrudniony wcześniej w ośrodku Dimona fizyk jądrowy, Mordechaj Vanunu, zdecydował się sfotografować pilnie strzeżone wnętrze kompleksu. Fotografie, wraz z dokładnym opisem prowadzonych w nim badań, trafiły niebawem do redakcji brytyjskiej bulwarówki "Sunday Times". Artykuł zawierał m.in. informacje o rocznej produkcji materiałów rozszczepialnych, sięgającej 40 kilogramów, a także o izraelskim arsenale jądrowym, szacowanym na 100 do 200 głowic.
Sprawca nieprawdopodobnego skandalu dyplomatycznego i przetasowania na geostrategicznej mapie świata nie miał jednak okazji przeczytać artykułu. Zanim gazeta trafiła do sprzedaży, Mordechaj Vanunu był już – po niefortunnym spotkaniu z agentką "Cindy" - w drodze do Izraela.
Wbrew naciskom tajnych służb, gotowych zabić naukowca, politycy nie zgodzili się na egzekucję własnego obywatela. Mordechaj Vanunu został osądzony i skazany na 18 lat więzienia. Przez część wyroku był przetrzymywany w całkowitym odosobnieniu, w celi ze stale włączonym światłem. Wyszedł na wolność w 2004 roku, by trzy lata później ponownie zostać skazanym za złamanie warunków zwolnienia.
Wymieniany jako kandydat do pokojowego Nobla, z wyprzedzeniem zastrzegł, że odmówi przyjęcia nagrody, wśród laureatów której znalazł się również jeden z głównych architektów izraelskiego programu jądrowego, Szymon Peres.