"Piracka utopia" - wieżowiec, który stał się największym slumsem świata

Miały być luksusowe apartamenty i biura, a skończyło się na największym slumsie świata. Gigantyczny wieżowiec został zasiedlony przez dzikich lokatorów, którzy urządzili się w nim, jak w prawdziwym bloku.

"Piracka utopia" - wieżowiec, który stał się największym slumsem świata
Źródło zdjęć: © Wikipedia
Adam Bednarek

21.10.2017 | aktual.: 23.10.2017 10:51

Z czego budują bankowe gmachy? (...) Że się pokrywa złotem ściany! Miedzią dachy! A biedni ludzie tracą domy! Tracą pracę! A ich zarobek taki mizerny, taki marny” - śpiewał zespół Hańba!, czyli zbuntowana orkiestra podwórkowa, według której punk zaczął się nie w latach 70. XX wieku, a w międzywojennej Polsce. Jest jednak jedno miejsce na Ziemi, gdzie słowa tej piosenki nie pasują. To Caracas w Wenezueli, gdzie ogromny bankowy wieżowiec nie stał się symbolem wyzysku, a miejscem schronienia dla potrzebujących.

Plany były oczywiście inne. Miał to być typowy, luksusowy wieżowiec z biurami, lądowiskiem dla helikopterów, biznesowymi apartamentami z basenami i ścianami pokrytymi włoskim marmurem. Cała inwestycja miała wynieść 82 mln dol., a ukończenie budowli planowano w 1994 roku. Sęk w tym, że rok wcześniej zmarł główny inwestor David Brillembourg. W 1994 roku kryzys dotknął wenezuelskie banki, w tym Grupo Confinanzas - firmy, która miała urzędować w wieżowcu.

Obraz
© Wikipedia

“<>”, nazwana imieniem jej pomysłodawcy, była prawie ukończona, kiedy państwowy fundusz rezerwowy FOGADE przejął ją wraz z pozostałymi aktywami grupy. Przez trzynaście lat budynek Torre David stał pusty” - pisze w książce “Radykalne miasta” Justin McGuirk.

Wieżowiec był nieużytkowany, popadał w ruinę. Aż w końcu w 2007 roku grupa ludzi stwierdziła, że zamieszka w 190 metrowym budynku. “Dlaczego biedni mieliby mieszkać w slumsach na obrzeżach miasta, kiedy w centrum stoją puste wieżowce?” - przedstawiał ich punkt widzenia McGuirk. I tak z czasem schronienie znalazło ponad 750 rodzin.

Jednak mieszkanie w największym slumsie świata, jak okrzyknięto Torre David, nie jest takie proste. I wcale nie chodzi o brak prądu czy wody, bo akurat z tym mieszkańcy sobie poradzili. Energia? Społeczność spłaciła dziesięć tysięcy dolarów długu, który według państwowego dostawcy energii, Corpoelec, narósł podczas poprzednich prób zasiedlenia budynku. Dzięki temu byli legalnie podpięci do sieci.

Obraz
© www.alecegarra.com | Alejandro Cegarra

Fotograf Alejandro Cegarra sportretował życie w wieżowcu

Woda? Na szesnastym piętrze zamontowano pompę napełniającą zbiornik o pojemności 22 tys. litrów. Na każdym piętrze były krany, z których szlauchami dostarczano wodę do mieszkań. Trzeba było ją oszczędzać, ale była.

Największym problemem był brak wind. Torre David liczy sobie 190 metrów, co przekłada się na 45 pięter. Wspinaczka na wyższe kondygnacje była więc nie lada wyczynem. Ale i z tym próbowano sobie poradzić. Po części pomógł przylegający do giganta parking. Na motocyklach wwożono np. zakupy. Ale parking to tylko jedna czwarta budynku, więc ktoś, kto wchodził wyżej, i tak musiał sporo się namęczyć.

Innym rozwiązaniem tego kłopotu były więc powstające na piętrach… sklepy. Społeczność Torre David była na tyle zaradna, że urządzała sobie życie po swojemu, dostosowując się do niełatwych warunków. W “piętrowych” sklepach można było kupić podstawowe produkty, brakowało jednak tych świeżych, jak owoce i warzywa. I alkoholu - abstynencja lokatorów nie była wymagana, ale jak pisał McGuirk mało który miał go w swojej ofercie. Tym bardziej że sklepy handlujące trunkami czy papierosami i przyłapane na sprzedaży ich nieletnim mogły zostać za karę zamknięte na kilka dni.

Zobacz także: Pożar wieżowca w Dubaju

Brak wind wpłynął też na handel. O ile do dziesiątego piętra ceny były takie same, jak na ulicy, tak im wyżej, tym więcej płaciło się za produkty. Sprzedawcy doliczali dodatkowego boliwara (dziś w przeliczeniu to około 35 groszy) lub dwa - i było to z góry ustalone przez administrację.

Obraz
© Alejandro Cegarra | Alejandro Cegarra

Choć squaty mogą kojarzyć się z kompletną anarchią, to Torre David był zarządzany przez administrację. Nie każdy mógł w wieżowców zamieszkać. Należało przedstawić dowód tożsamości, zaświadczenia o nieposiadaniu innego mieszkania, rekomendacji i dowodu wpłaty kaucji na rzecz spółdzielni.

Mieszkańcy nie płacili tradycyjnego czynszu. Należało jednak uiszczać miesięczną opłatę konserwacyjną w wysokości 150 boliwarów, co odpowiadało 22 dol. (dziś to niecałe 80 zł). Przyznanego mieszkania nie dało się sprzedać, ale… i tak można było na nim zarobić. Prawo ustalone przez administrację pozwalało zażądać od kolejnego lokatora zwrotu kosztów poniesionych na rzecz remontu. Mieszkanie w Torre David było więc swego rodzaju inwestycją.

Utopijne rozwiązanie nie zawsze jednak działało. McGuirk rozmawiał z niektórymi mieszkańcami, którzy twierdzili, że zapłacili za mieszkanie duże sumy - tak jakby kupowali je w normalnych warunkach, choć teoretycznie nie były przecież na sprzedaż.

Wiele osób miało też wątpliwości co do szefa administracji. Choć sam nazywał się “pastorem”, to niektórzy podejrzewali go o mafijną działalność. Dowodem na nielegalne interesy miały być samochody terenowe i motocykle. Ich pozyskanie tłumaczył “opatrznością bożą”.

Ale życie w tych nienaturalnych warunkach toczyło się stosunkowo normalnie. Jak w zwykłym slumsie - biegały psy, dzieci grały w piłkę, choć nie na dworze, a na korytarzach. Zdarzały się wypadki związane z niedokończoną nigdy budowlą, ale nie należały do codzienności. Było stosunkowo bezpiecznie. Lokatorzy wiedzieli, że jeżeli coś przeskrobią, a później złe zachowanie się powtórzy, to po prostu wylecą. A z Torre David nie warto było rezygnować. Był to slums, ale jednak w samym centrum stolicy, a nie na jej obrzeżach, gdzie zwykle osiadała biedota.

“Piracka utopia” jednak nie przetrwała. W 2014 roku mieszkańców przeniesiono, znajdując im normalne mieszkania. Torre David nadal pozostaje nieużywany.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)