Czy to największe oszustwo internetu? Mroczne tajemnice portalu randkowego
Wyciek bazy danych serwisu "randkowego" Ashley Madison może mieć konsekwencje znacznie poważniejsze, niż tylko wynikające ze zdradzenia tożsamości niewiernych mężów czy żon. I to paradoksalnie dlatego, że – jak się okazuje po bliższym przyjrzeniu się informacjom, które trafiły do sieci – do zbyt wielu przypadków zdrady tam nie dochodziło. W serwisie siedzieli głównie mężczyźni, nęceni przez jego operatora perspektywą bliskich kontaktów pozamałżeńskich i naciągani na kolejne opłaty.
28.08.2015 | aktual.: 31.08.2015 09:59
Razem z bazą danych użytkowników, włamywacze, którzy dostali się na serwery Ashley Madison, w połowie zeszłego tygodnia udostępnili również szereg innych materiałów, związanych z działalnością serwisu. Wśród nich również treść maili, które wymieniali między sobą jego pracownicy i szefostwo. Rysujący się w nich obraz działania tego szczególnego portalu randkowego potwierdza wcześniejsze przypuszczenia i podejrzenia.
Przede wszystkim w serwisie, który reklamowano jako idealne miejsce do szukania potencjalnych partnerów dla osób pozostających w stałych związkach, panowała olbrzymia dysproporcja między użytkownikami męskimi a damskimi. Na 37 milionów profili, założonych w Ashley Madison, kobiecych było zaledwie 5,5 miliona. To jeszcze nie tak wielka różnica, można by pomyśleć, gdyby nie fakt, że w tej liczbie kobiet "aktywnie korzystających" z portalu było zaledwie ok. 12 tysięcy. Reszta profili była porzuconych niemal od razu po założeniu.
Skąd taki stan rzeczy? Czy panie szybko nudziły się możliwościami oferowanymi przez Ashley Madison, czy nie były w stanie znaleźć w serwisie tego, czego oczekiwały, czy z innych powodów traciły chęć korzystania z jego usług? Nic z tych rzeczy. Jak się okazuje, znakomita większość tych nieaktywnych kont nie należała nawet do prawdziwych ludzi.
Seria e-maili, które znalazły się w udostępnionych przez hakerów danych i które wnikliwie przejrzał serwis "Gizmodo", ujawnia prowadzone z premedytacją przez operatorów portalu działania, prowadzące do zwiększania liczby widocznych na nim kobiet. Wynika z nich, że firma Avid Life Media zatrudniała szereg pracowników, a także prowadziła inne działania mające na celu mnożenie fałszywych profili, udających rzeczywiste osoby. W wewnętrznej komunikacji nazywano je "aniołkami".
Odpowiadający za ich tworzenie dbać mieli przede wszystkim o to, by wyglądały jak najbardziej wiarygodnie. Zdjęcia i opisy nie mogły się powtarzać, nawet w obrębie różnych wersji językowych serwisu ("nasi użytkownicy często podróżują i mogą zauważyć duplikaty" – pisała jedna z kierowniczek portalu do swojego podwładnego).
Wszystko to, by męscy użytkownicy portalu mogli otrzymywać automatyczne powiadomienia w rodzaju "Użytkowniczka X wydaje się być tobą zainteresowana. Powinieneś wysłać jej prywatną wiadomość". Oczywiście za wysyłanie prywatnych wiadomości trzeba było płacić.
Ten model biznesowy wydawał się przynosić portalowi korzyści. Jak poinformowała telewizja CNN, jego operator w samym 2014 roku zarobił 115,5 miliona dolarów.
Pozostaje jeszcze pytanie, na ile praktyki stosowane w Ashley Madison mogą być powszechne dla innych, bardziej tradycyjnych serwisów randkowych. Szczególnie jeżeli również pobierają one opłaty za działanie najbardziej podstawowych funkcji.
_ DG _