Aleksander Doba, ostatni romantyk wielkich podróży© East News | Lukasz Szelemej/EAST NEWS

Aleksander Doba, ostatni romantyk wielkich podróży

Karolina Modzelewska
23 lutego 2021

Przez 47 dób nie miał łączności ze światem. Nie mógł odbierać, wysyłać wiadomości, dzwonić. Na dodatek był na środku oceanu. W kajaku. Mało kto wie lepiej, co to znaczy izolacja, niż Aleksander Doba. I dlatego w czasie pandemii i izolacji nie tracił ducha.

Od redakcji: Nie żyje Aleksander Doba. Był podróżnikiem, kajakarzem, zdobywcą tytułu "Podróżnika Roku 2015", a także pierwszym człowiekiem, który wyłącznie dzięki sile mięśni przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent (z Afryki do Ameryki Południowej) i pierwszym kajakarzem, który przepłynął Atlantyk w jego najszerszej części. Wywiad, który publikujemy, ukazał się 20 kwietnia 2020 roku w Magazynie Wirtualnej Polski.

Karolina Modzelewska: Półtora miesiąca poza światem. Jak do tego doszło?

Aleksander Doba: - Miałem telefon satelitarny z kartą prepaid, przedpłaconą na pewien okres i przegapiłem, że kończy mi się limit jednostek. Mój błąd. Wysyłałem serię wiadomości i nie zdążyłem wysłać smsa "proszę opłacić kolejną ratę".

Gdzie pan się znajdował, kiedy to się stało?
Na środku Atlantyku. Właśnie przepłynąłem za południk 40W – za połowę mojej trasy. Nikt na lądzie nie mógł się kapnąć, co jest nie tak. Moja żona Gabi i strateg wyprawy Andrzej Armiński, zanim opłacili ratę, robili różne kombinacje i stwierdzili, że mam awarię telefonu. To było jeszcze większe "przykręcenie śruby" w tej całej sytuacji.

Można zwariować.
- Nie martwiłem się, bo wiedziałem, o co chodzi. Myślałem tylko, że szybko to naprawią, a tu nic. Na szczęście informacje o tym, gdzie jestem, że się poruszam, były wysyłane innym systemem. Nie było więc aż tak źle – na lądzie wiedzieli, że żyję i mam awarię telefonu.

Czego w takim razie pan się bał?
- Zacznijmy od tego, że do moich wypraw zawsze przygotowywałem się wszechstronnie i długo. Do pierwszej trzy lata, do następnych tak od półtora roku do dwóch lat. Byłem przygotowany i naładowany energią, żeby je zrobić na 150 procent. A i tak miałem szereg awarii.

I zapał spadał ze 150 procent do...?
- Gnębiły mnie warunki atmosferyczne, przeżyłem kilkanaście sztormów na oceanie. Wtedy spadała mi psychika, ale tak do 140, 130 proc. Jak miałem najwięcej niedogodności, to nastawienie psychiczne spadło tak do 114 proc. Ani razu, podkreślę ani razu nie spadło mi poniżej 100 proc. Ani razu nie poczułem chęci zostawienia tego, co robię. Ani razu nie pomyślałem, że jak dopłynę do brzegu, to już nie chcę widzieć kajaków.

A o własne zdrowie i życie się pan nie bał?
- Oczywiście dopuszczałem taką małą możliwość, że może się coś wydarzyć nieprzewidzianego. Na przykład z sercem. Tego typu przypadek na oceanie byłby dla mnie pewną wędrówką na tamten świat. Nie miałem więc gwarancji, że w ogóle wrócę. Ale to mnie nie blokowało, jestem optymistą i realistą, ale też inżynierem mechanikiem. Dokładnie analizowałem, co może się wydarzyć, co może być groźne i starałem się do tego przygotować. Paradoksalnie, kiedy przed wyprawami padały pytania, czego się najbardziej obawiam, odpowiadałem, że spotkań z ludźmi. Na żywioł potrafię się przygotować, a ludzie są bardzo różni. I to się niestety sprawdziło.

Co konkretnie?
- Nikomu nie życzę być pod presją karabinu czy rewolweru. Mieć lufę przytkniętą do głowy - okropne uczucie. A tak było na Amazonce. Dwa razy napadli mnie bandyci z bronią palną i sieczną.

Jak wychodzi się cało spod lufy wymierzonej w skroń?
- Nie byłem na żadnym szkoleniu przygotowującym do takich sytuacji. Działałem instynktownie. Pierwszym razem 5 bandytów rabowało mnie 3 godziny na Amazonce w Brazylii. Podpłynęli do mnie na łodziach, tak jak wielokrotnie podpływali do mnie różni ludzie, bo kajak ciekawy, można porozmawiać, dowiedzieć się czegoś interesującego. Ale rozmowa ze strony tych mężczyzn była coraz bardziej natrętna, natarczywa, straszyli mnie, że tam w dole rzeki są bandyci, którzy strzelają do ludzi.

I mimo ostrzeżenia popłynął pan tam?
- A gdzie! Rozmawiam z nimi cały czas, ale już mnie to irytuje. Mówię do nich "amigos", czyli przyjaciele, ale zaczynają być natrętni. Mówię: "amigos, wystarczy, popłynę w dół rzeki do tych banditos". Nagle jeden wyjmuje karabin. Drugi – rewolwer. Trzeci zaczyna walić mi maczetą po kajaku.

Już nie musiałem płynąć do bandytów, bo bandyci byli na miejscu.


- Starałem się stworzyć wrażenie, że na wszystko im pozwalam, niczym nie zagrażam, dbałem o ich "psychikę". Wyszedłem z założenia, że wtedy nie będą mieli po co mnie zabijać. Moim głównym celem było - przeżyć. Nikt mi nigdy lepszej rady nie dał, co robić w takiej sytuacji, niż to, co ja zrobiłem.

Prawie cały czas starałem się mówić spokojnie, używając prymitywnego języka portugalskiego, ale mówiłem też w najlepiej mi znanym języku, czyli po polsku. Wiedziałem, że oni nie rozumieją, ale że mówiłem powoli, spokojnie, to przeżyłem.

Był jeszcze drugi napad.
- Też na Amazonce. Ale ten drugi był lepszy, bo było ich tylko trzech i wszystko trwało tylko pół godziny. Tyle że nie mogłem się nawet odezwać. Kazali mi usiąść na dnie ich łodzi, bo w pobliżu pływali inni ludzie. Jeden dźgał mnie karabinem w plecy, drugi przystawiał rewolwer do skroni, a trzeci buszował po kajaku.

Ach! I ten trzeci co chwilę, kładąc palec na ustach, pokazywał, że mi po cichu poderżnie gardło.

Rozumiem, że nie było mowy o negocjacjach.
- Siedziałem cichutko, żadnych ruchów! Ale uczucie okropne. Karabin wbijający się w plecy, a przy skroni rewolwer. Odetchnąłem z ulgą, jak odpłynęli, ale dalej się nie ruszałem, żeby nie wrócili, ani nikogo nie wołałem.

Wspomniał pan o kwarantannie, izolacji.
- Ta, której doświadczyłem, była dużo trudniejsza, ale z własnej woli. Ja przez 138 dób, czyli ponad 4 miesiące, od Lizbony do Bermudów nie miałem żadnego bliskiego kontaktu z innym człowiekiem, ograniczoną łączność a 47 dób brak łączności. Na tej małej powierzchni – a to był największy kajak świata - robiłem wszystko, nigdzie nie wychodziłem.

Prawo bandytów brzmi: biorą wszystko, co im się spodoba. Zwłaszcza ci pierwsi się tak cieszyli, oni się bawili tą kradzieżą. To było daleko za wioską, nikogo nie było, mieli sporo czasu. I chodzili po tym małym kajaku we trójkę. Kajak się wywracał, zalewał wodą, oni wpadali do wody.

To dla nich była wielka radość, ale z tą radością malała ich agresja. Po prostu mieli z tego frajdę. Ale wszystko, co najcenniejsze – moje aparaty fotograficzne, komórkowe i satelitarne i kamerę i cenne wyposażenie zabrali. Miałem też specjalny transparent metr na metr. Przedstawiał zarys Afryki, Ameryki Południowej i trasę mojej zaplanowanej podróży, miał stosowny napis. To mi też zabrali, żeby wiedzieć, kogo obrabowali. To nie były łatwe momenty.

Dlatego z pokorą, ale jednak uważam, że dzisiejsza kwarantanna jest luksusem. Możemy chodzić po mieszkaniu, wyglądać przez okno, wyjść i nawet krzyknąć do kogoś.

Łatwo tak mówić komuś, kto jako pierwszy człowiek przepłynął o własnych siłach Atlantyk na kajaku.
- Mieszkam w Policach koło Szczecina i stąd wyruszyłem w moją najwspanialszą wyprawę kajakową - za północne koło podbiegunowe. Po 27 dobach dopłynąłem do Oslo. Zwiedziłem statek Fram - historyczny obiekt, który wykorzystywali m.in. polarnicy w bardzo trudnych warunkach. Oglądałem ich sprzęt, wyposażenie i myślałem o tej swojej ciężkiej wyprawie. Gnębiła mnie trudna norweska pogoda – mgły, silne deszcze. Ale myślę: "Kurczę, co ja mam narzekać!? Ci polarnicy mieli o wiele gorzej niż ja i to, co ja mam to luksus! Wiem gdzie jestem, mam GPS, niedaleko ląd, a pogodę się przeżyje. W sumie to przecież jest lato i jesień, nie tak źle".

Dopłynąłem za to koło po 101 dniach.

Jeśli teraz ktoś narzeka, że ma źle w kwarantannie, niech się porówna do mnie. "A jak miał Aleksander?". Ograniczona powierzchnia, ograniczona możliwość wykonywania ruchów, trudne warunki atmosferyczne.

Proszę sobie wyobrazić taki stół drewniany o powierzchni około 4 metrów kwadratowych. A teraz: przez 4 miesiące z tego stołu pani nie schodzi. Na tym stole trzeba zrobić wszystko: położyć się, spać, jeść. Wszystko na tak małej powierzchni i to przez kilka miesięcy! Tak to wyglądało na kajaku. Dzisiejsza kwarantanna jest lżejsza. Chociaż ja swoją wybrałem świadomie i tak podróż była czymś, czego chciałem.

Na kwarantannie warunki też nie zawsze sprzyjają. Co robić?
- Na przykład ja dzisiaj uporządkuję sobie jedną szafę, jutro drugą, potem poprzerzucam zdjęcia na komputer. Takie małe, ale w miarę ambitne zadania zajmujące 2-3 godziny, które pozwolą uzyskać satysfakcję, że to zrobiłem. Ludzie będą podbudowani konsekwencją i radością ze zrobienia czegoś pożytecznego dla siebie albo dla innych.

Na takie uporządkowanie rzeczy, przeczytanie książki czy obejrzenie filmu często brakuje czasu. To jest ten moment! Nadrabiajmy zaległości. Ponoć małżeństwa rozmawiają ze sobą średnio 9 minut w ciągu doby, to można teraz porozmawiać dłużej. Co to jest 9 minut?

Pan nadrabia?
- Żona namówiła mnie do oglądania filmów na Netfliksie. A ja to odsuwałem od siebie, nie dawałem się wciągnąć, bo miałem szereg innych zajęć. Teraz wieczorami oglądamy różne zaległe rzeczy. Tylko takie oglądanie należy traktować jako urozmaicenie, rozrywkę, a skupić się na znalezieniu sobie pożytecznych zajęć. Te filmy mogą być w nagrodę po osiągnięciu wyznaczonego celu, realizacji zadania.

Z żoną zawsze rozmawialiśmy więcej, niż 9 minut dziennie, a teraz z pewnością jeszcze więcej. Ale warto też nadrobić kontakty ze znajomymi. Brzmi dziwnie, ale przecież jest Skype! Gdy po awarii sterów siedziałem przez miesiąc na Bermudach, to wychodziłem z laptopem na balkon. Pokazywałem bujną przyrodę, ćwierkające ptaki, pokazywałem panoramę. Na rozmowę na Skype trzeba się przygotować. Widzimy się ze znajomymi, tyle tylko że przez kamerkę. Całe szczęście, że jesteśmy tak zaawansowani technologicznie!

Nie wygląda pan na wystraszonego koronawirusem.
- W najgorszej sytuacji trzeba szukać czegoś pozytywnego. Jak ograniczymy kontakty, to mamy duże szanse nie podłapać tego i przeżyć. Jak przeżyjemy, to będzie lepiej! Znów pokochamy życie! Będziemy podróżować, znajdziemy sobie jakiś cel. Ja np. mieszkam w Policach. Drugi koniec Polski to Bieszczady, dawno tam nie byłem. Żyjmy tym, że pod koniec lata wybierzemy się w Bieszczady czy na Mazury!

To wszystko minie. Po co się przygnębiać, że zachorujemy i umrzemy? I tak każdy z nas umrze. Stosujmy się do wszystkich zaleceń, to przetrwamy i dożyjemy Światowego Dnia Optymizmu, który jest 19 sierpnia. Wtedy się wszyscy widzimy!

Aleksander Doba. Był podróżnikiem, kajakarzem, zdobywcą tytułu "Podróżnika Roku 2015", a także pierwszym człowiekiem, który wyłącznie dzięki sile mięśni przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent (z Afryki do Ameryki Południowej) i pierwszym kajakarzem, który przepłynął Atlantyk w jego najszerszej części.

Źródło artykułu:WP magazyn
wiadomościkoronawirusizolacja
Komentarze (40)