Pyrkon 2018: tak się robi konwenty [RELACJA]
Mój pierwszy Pyron można oficjalnie uznać za zakończony. Chociaż kurz na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich jeszcze dobrze nie opadł, czas na podsumowania. A jest co opisywać, bo atrakcji było sporo, a czasu mało.
Wspominałem na samym początku, że był to mój debiut na tym corocznym święcie fantastyki. I prawdę mówiąc jechałem z ogromnymi nadziejami. Ostatnia mizeria na której byłem (czyli pierwsza edycja warszawskiego Comic Conu) pozbawiła mnie nadziei, że konwenty w Polsce są czymś więcej niż okazją do kupienia merchu, pogrania na konsoli czy zobaczenia armii cosplayerów w strojach Spider-Mana czy Deadpoola.
A tu proszę, i tradycja konwentowa od 2000 roku, i prelegenci z prawdziwego zdarzenia, i bloki tematyczne, i nauka na błędach - mowa o nieszczęsnej reklamie z kośćmi, wanną i kobietą w roli głównej na szczęście mało kto wspomina, choć i w tym roku pojawiły się u zgrzyty. Głównie przez zaproszenie pisarza Orsona Scotta Carda ,znanego z homofobicznych poglądów. Były to raczej burze w szklance wody, które nie zmąciły ogólnego oczekiwania na imprezę o bardzo dobrej renomie.
Na przekór stereotypom
Moje osobiste obawy oscylowały głównie wokół polskiego fandomu, zwłaszcza fantastycznego, który słynie z niezbyt tolerancyjnych postaw, ogólnie szeroko pojętego napinactwa i maczyzmu. Wystarczy zobaczyć, co się działo pod tweetami głównej scenarzystki serialowego "Wiedźmina" by zrozumieć, co mam na myśli. Czy tego samego rodzaju zamknięcia mogłem spodziewać się po przyjeździe, a moje wyidealizowane wyobrażenie miało zginąć pod naporem szeroko pojętej bucerii?
Na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich stawiłem się w piątek, gdzieś w okolicach godziny 19. Po odebraniu akredytacji i przewodnika, od razu rzuciło mi się w oczy, jak przyjaźnie zorganizowany jest Pyrkon. Nie chodzi o puste uprzejmości, ale w cenie trzydniowego karnetu komunikacja miejska na czas festiwalu była bezpłatna na wszystkie trzy strefy. To niby mała rzecz, ale zamiast trwonić pieniądze na taksówki do położonego na drugim końcu miasta hotelu elegancko jeździłem autobusem i tramwajami, co, sądząc po obłożeniu, było głównym wyborem wielu konwentowiczów.
Drugą sprawą jest zamieszczony w przewodniku kodeks Pyrkonu. Cieszy, że organizatorzy zdają sobie sprawę z konieczności wypowiedzenia niektórych rzeczy na głos. Dlatego pojawienie się w kodeksie informacji o szanowaniu ludzi z innymi pasjami, usuwaniu osób dręczących, nękających lub molestujących z terenu festiwalu i hasła "cosplay to nie zgoda" uważam za istotne. Piętnowanie takiego zachowania na poziomie organizacyjnym przesuwa fandom w stronę większej inkluzywności, a o to przecież chodzi – by więcej podzielało tę pasję, zamiast gotować się we własnym sosie. Tworzenie tego rodzaju "safes space" jest krokiem naprzód.
Wiemy jednak, że do dobrego konwentu potrzeba nie tylko zestawu jasnych zasad, przestrzeni i bezpłatnych autobusów. Podobnie jak z muzycznymi festiwalami, takie imprezy tworzą ludzie. Po obserwacji ich zachowania dochodzę do dwóch wniosków. Pierwszy jest taki, że dawno nie widziałem takiego zbioru radosnych ludzi, którzy po prostu przyjechali się dobrze bawić. A drugi, że przyjazd samemu był trochę chybionym pomysłem.
Weekend miłości
Odnieśmy się najpierw do pierwszej sprawy. Serio, Pyrkon sprawia wrażenie nieustannej imprezy ludzi, którzy są do siebie bardzo pozytywnie nastawieni, nie snobują się na to, co akurat lubią, ale chcą do wspólnej zabawy wciągnąć jak największą możliwą liczbę osób. Wyjaśnijmy: dawniej fani mangi i anime (prześmiewcze nazywanych "chińskimi bajkami") raczej trzymali się na uboczu, mając swoje imprezy, a na dużych konwentach trzymając się miejsc, w których akurat był blok tematyczny poświęcony Dalekiemu Wschodowi. Szeroko pojęta grupa "fantastów", czyli zwolenników sci-fi i fantasy anglosaskiej i polskiej niespecjalnie garnęli się do tego, by jakoś zakopywać te granicę, a obie granice ignorowały się nawzajem.
Na Pyrkonie tymczasem cosplayerzy postaci z Naruto pozowali z Deadpoolami, w spontanicznych flash mobach, zdjęciach i obowiązkowym darmowym przytulaniu brał udział każdy chętny – niezależnie, czy miał koszulkę z logo Warhammera, Vault-Boyem bądź kostką k20. Była w tym wszystkim jakaś niewinna spontaniczność – kto chciał, ten siadał w kółku z gitarą, ktoś wyciągnął piłkę i nagle 20 osób zaczęło odbijać ją w kółku, inni szli do wypożyczalni planszówek, ktoś jeszcze wyciągał podręcznik Mistrza Gry i robiono spontaniczną sesję – cały czas coś się działo. Właśnie to niewykluczające podejście było najbardziej uderzające – zapisana kodeksie zasada o której nie wspomniałem o mówieniu do każdego na "ty", bo podkreślić równość, faktycznie działała. Oczywiście nie dlatego, że została zapisana i wdrożona przymusem, ale dlatego, że ludzie tego chcieli. Otwartość na Pyrkonie jest jego podstawą, a nie fasadowym sloganem z ulotki.
Nie oznacza to jednak, że nie ma rozrywek dla ludzi preferujących zabawę w mniejszym gronie, a nawet samemu. Tutaj możemy przejść do tego, co ogólnie przygotowali dla nas organizatorzy. Przede wszystkim bardzo mądrze wykorzystano powierzchnię targów, na którą składa się system obszernych hal wystawowych. Każda hala odpowiadała innemu blokowi tematycznemu – prelekcje i wykłady były w jednej, gry bez prądu w drugiej a gry "na prąd" w trzeciej. Na dziedzińcu ustawiono stoiska z jedzeniem, namioty ze sprzętem karaoke i pola do strzelania się na łuki bądź pistolety Nerf. Było co robić.
Nasz relacja na żywo.
Pograj, popatrz, wygraj
Sami wystawcy również pokazali się od tej lepszej strony. W końcu miałem okazję położyć swoje dłonie na Switchu i przegrać Donkey Konga i Mario Kart. Szło mi beznadziejnie, ale grywalność na tej konsoli jest doprawdy oszałamiająca. Dawno nie czułem takiej frajdy z patrzenia się w mały ekran i stukania w przyciski. Dla fanów retro również był dedykowany kąt z Commodore, Atari, maszynami arcade'owymi, nawet bongosami do grania w jedną z gier muzycznych od Nintendo. Całe szczęście był to tylko element kownwentu – szalejąca obecnie retromania nie dała się odczuć aż tak bardzo, jak niektórzy mogliby myśleć (jednak merch w stylu szalików w kształcie pada do NES-a był dalej obecny).
Fani bardziej nowoczesnych produkcji mogli zagrać w Just Dance ze znajomymi bądź ludźmi, którzy akurat wpadli na ten sam pomysł, ewentualnie spróbować swoich sił w jednym z FPS-ów lub dać szansę VR-owi, jeśli jeszcze tego nie zrobili. Pojawiły się również polskie studia tworzące gry niezależne, ale było ich dosłownie kilka i, jak wynikało z naszych rozmów, myślami byli już przy bardziej imprezie, czyli krakowskim Digital Dragons. Ale mogli za to pokazać gościom, że na naszym lokalnym podwórku cały czas coś się dzieje w kontekście tworzenia gier.
Obowiązkowo pojawiły się również specjalizujące się w sprzęcie gamingowym ze swoimi konkursami, komputerami z "Fortnite'ami" i sprzętami dla gracza, które w naturalny sposób przyciągały młodych ludzi, których marzeniem jest dołączenie do Virtus.pro i start w Intel Extreme Masters. Był również Blizzard ze swoją wioską Hearthstone, w której również organizowano konkursy i zabawy dla fanów karcianki w świecie Warcrafta.
Wystawcy duzi i mali
Sale wystawowe od początku budziły mój pewien niepokój – na konwencie łatwo przeholować i, zapominając o widzach, przeznaczyć zbyt dużo miejsca na stoiska, zamieniając całą imprezę w weekendowy bazar, którego celem jest ogołocenie uczestników z zawartości ich portfela. Nie zrozumcie mnie źle – stoisk było mnóstwo na Pyrkonie. Ale co ważne, nie były to tylko potężne sklepy internetowe pokroju Rebela czy wydawnictwa jak Fabryka Słów i Egmont, których nazwy są rozpoznawalne. Dużo miejsca poświęcono małym sklepom i wystawcom. Można było zakupić biżuterię steampunkową, ręcznie szyte lub dziergane maskotki, byli nawet internetowi komiksiarze z albumami i gadżetami ze swoimi pracami. Ogólnie nietrudno było spotkać w tłumie pisarza, YouTubera czy sieciowego twórcę, który ma pewną rozpoznawalność w fandomie. Widać, że Pyrkon przyciąga głównie tych, którzy jednak wybili się na pisaniu, blogowaniu lub vlogowaniu, niż programowaniu. Przynajmniej to zaobserwowałem.
Kolejki jak w przychodni
Kolejną sprawą są prelekcje. I tutaj panowała prawdziwa klęska urodzaju. Były i spotkania z pisarzami (O.S. Card, Robin Hobb, niezmordowany Andrzej Pilipiuk), rozdawanie autografów, prelekcje prowadzone na istotne sprawy społeczne (np. historię komiksów latach 90.). Mi osobiście udało się załapać na kilka wykładów w Sali naukowej, gdzie dowiedziałem się co nieco o prasko-poznańskim golemie, krystalografii czy tym nie-takim-znowu-paskudnym GMO.
Format 45 minut (plus 15 na oczyszczenie sali, by nowe osoby mogły wejść na kolejną prelekcję) sprawdził się znakomicie, bo prelegenci nie rozwlekali się, tylko mówili sprawnie, interesująco i merytorycznie, okraszając kolejne punkty odpowiednimi slajdami – czasem zabawnymi, czasem poważnymi. Z przyjemnością poszedłbym na więcej prelekcji, ale tutaj pojawia się problem.
Kolejki.
Oczywiście liczyłem się z tym, że do każdej sali trzeba będzie swoje odczekać, ale jednak niektóre prelekcje były dosłownie oblegane i wejście tam bez wykupionego wcześniejszego wejścia mogło okazać się niemożliwe. Na jeden wykład dostałem się na luzie, bo usiadłem w rosnącym już wężyku ludzi na pół godziny przed rozpoczęciem spotkania. Problem tkwił w tym, że pawilon dedykowany prelekcjom zawierał sale, które w ostatecznym rozrachunku okazywały się czasem za małe. Ciężko w sumie stwierdzić, czy to wina organizatorów, bo były tematy, które przyciągały tłumy, a były takie, gdzie na salę wchodziło się od razu. W tym przypadku nie ma niestety idealnego rozwiązania i trzeba liczyć się z tym, że prelekcje warto sobie poplanować.
Na pomoc - Gżdacz
W tym miejscu muszę również wspomnieć o cichych bohaterach Pyrkonu, czyli Gżdaczach. To osoby, które na bieżąco rozwiązują problemy i zajmują się kwestiami organizacyjnymi, jak rozładowanie tych nieszczęsnych kolejek. Każdy z nich był zaangażowany w to, co robił, byli naprawdę pomocni i mili, a do tego nie uchylali się od odpowiedzialności, tylko służyli za faktyczną podporę dla uczestników. Widać w nich pasję nerda połączoną ze zmysłem organizacyjnym. Z ich strony spotkały mnie same dobre rzeczy.
Wspominałem, że przyjazd samemu na Pyrkon nie był do końca najlepszym rozwiązaniem. Mam nadzieję, że powyższe rozważania przybliżają choć trochę, dlaczego tak uważam. Konwent to jednak impreza, na której warto pojawić się w grupie kilku osób, podpiąć się do większej grupy lub samemu pograć w planszówki lub poodbijać piłkę na dziedzińcu, a potem pójść na frytki i piwo (alkohol był dostępny, ale nie spotkałem się z nikim, kto przeholował jego spożycie). Przyjazd solo skazuje nas na podpinanie się pod inne grupy lub zwiedzanie atrakcji przeznaczonych dla pojedynczej osoby. Radość dzielona to jedyna, która jest mnożona, brzmi pewne powiedzenie. Na imprezach tego typu jest nawet potęgowana.
Warto, nawet trzeba
Czy poleciłbym wyjazd każdemu? Oczywiście. Pyrkon nie jest zaprojektowany dla wąskiej grupy fanów i to widać – rozłożenie wiekowe jest naprawdę duże. Pojawiają się i rodzice z małymi dziećmi, nastoletni cosplayerzy albo dojrzałe już osoby, które albo same zaciągnęły swoje pociechy na teren Targów, bądź musiały iść jako niezbywalna obstawa. O rodzinach organizatorzy też pomyśleli, organizując blok dziecięcy dla najmłodszych. Serio, takiej różnorodności wiekowej dawno nie spotkałem na tak dużej imprezie. I warto również przyjechać – czy to z rodziną czy znajomymi. Pyrkon to przemyślany, dobrze zorganizowany i otwarty festiwal. Nie trzeba wiedzieć, ile postaci do wyboru jest w nowym Super Smash Bros., by dobrze się bawić.
Zbierając się powoli do wyjścia po obiedzie w knajpce nieopodal terenu festiwalu porozmawiałem z dwiema uczestniczkami – Moniką i Magdą. Obie przyjechały z Warszawy, obie są po raz piąty z rzędu na Pyrkonie. Pytam się, czy im się podoba.
- Tak, jak najbardziej. Poza kolejkami jest super. Bardzo dobrze, że ludzie z różnymi zainteresowaniami wspólnie się bawią. O to w końcu chodzi, bo kiedyś fandom mniej się solidaryzował - dodaje Magda.
Pytam się, gdzie śpią w trakcie Pyrkonu. Mówią, że w hali, która jest przeznaczona na nocleg. Monika wylicza, że wchodzi tam na pewno ponad tysiąc osób, ale miejsca rozchodzą się bardzo szybko. Nie ma tam na szczęście chaosu, bo wytyczono ścieżki i miejsce do spania. Bywa trochę ciasno, jeśli chce się spać grupą, bo trzeba jednak przedłożyć miejsce nad wygodę. Chociaż spanie to za dużo powiedziane.
- Zasnąć można koło dziewiątej rano, bo przez całą noc coś się dzieje – mówi Magda. – Niektórzy na przykład organizują w nocy wyścigi dżdżownic – pakują się w śpiwory i suną od jednego końca hali po drugi – opowiada.
- Innym razem chcieliśmy zagrać ze znajomymi sesję w grę fabularną. Nagle dosiadł się do nas Gżdacz i zaczął ją prowadzić, tak po prostu – wtóruje jej Monika.
Ja już nie załapałem się na miejsce w hali – przyjechałem za późno. Szkoda, ale przynajmniej miałem gdzie spać.