"Gdyby losy wojny miały zależeć od służby zdrowia, przegralibyśmy ją w pierwszym dniu". Ostatnia taka epidemia

"Gdyby losy wojny miały zależeć od służby zdrowia, przegralibyśmy ją w pierwszym dniu". Ostatnia taka epidemia

"Gdyby losy wojny miały zależeć od służby zdrowia, przegralibyśmy ją w pierwszym dniu". Ostatnia taka epidemia
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com
Adam Bednarek
27.07.2017 15:55, aktualizacja: 28.07.2017 11:18

Chorobę do Wrocławia “przywiózł” oficer Służby Bezpieczeństwa powracający z misji w Indiach. Choć epidemia czarnej ospy nie okazała się bardzo śmiertelna, jednak latem 1963 roku odmieniła Wrocław. Mieszkańcy stali się dla siebie nieufni, zaczęli pić więcej alkoholu, a wyjazd i wjazd do miasta był mocno utrudniony. To ostatni przypadek tej choroby w Polsce.

Gorączka, dreszcze, bóle mięśni. Objawy ospy prawdziwej podobne są do grypy. I do ospy wietrznej (choć ta atakuje głównie dzieci), dlatego też chorobę trudniej było rozpoznać. Po II wojnie światowej masowe szczepienia uchroniły Polaków przed wybuchem większej epidemii. Były jednak wyjątki.

Na początku nie wierzono, że to czarna ospa. “Skąd nagle ospa w Polsce? I to gdzie, we Wrocławiu? W Gdańsku, w Szczecinie, owszem, rozumiem, w Warszawie też, Okęcie, międzynarodowy port lotniczy, lecz w naszym spokojnym mieście…” - mówił jeden z bohaterów reportażu “Zaraza”. Książka Jerzego Ambroziewicza opowiada o wydarzeniach, które rozpoczęły się ponad 50 lat temu - w lipcu 1963 roku.

Najpierw zachorowała pielęgniarka Lonia. Zmarła po kilku dniach. Według lekarzy przyczyną śmierci była białaczka, choć przypadek kobiety był dziwny. Tajemniczy. Kolejne zachorowania w mieście pozwoliły wydać prawdziwą diagnozę: we Wrocławiu panuje czarna ospa. Dopiero z czasem wyszło na jaw, kto przywiózł chorobę do Polski - oficer Służby Bezpieczeństwa.

Plan ratowania miasta w teorii był prosty. Mieszkańców należało zaszczepić, chorych zamknąć w odosobnieniu i leczyć, a tych, którzy zetknęli się z zarażonymi - wyizolować. Ryzyko, że czarna ospa rozniesie się błyskawicznie, było ogromne - gdy już wiedziano, że ospa grasuje w mieście, wykryto ją u m.in. motorniczego tramwaju.

“Gdyby wybuchła wojna i jej losy miały zależeć od służby zdrowia, przegralibyśmy ją już w pierwszym dniu”

Wrocław jednak nie był gotowy na błyskawiczną izolację zagrożonych czy masowe szczepienia.

- Przecież tu, panie kolego, nic nie jest przygotowane, brakuje najniezbędniejszych rzeczy. Wstyd powiedzieć, ale nawet głupiego termometru nie ma. Gdyby wybuchła wojna i jej losy miały zależeć od służby zdrowia, przegralibyśmy ją już w pierwszym dniu - mówił jeden z lekarzy w reportażu “Zaraza”.

By powstrzymać roznoszenie się choroby, kubły z chloraminą rozstawione były przed fabrykami i urzędami. Klamki owinięte zostały gazą zwilżoną środkiem odkażającym. Zalecano wzmożoną higienę, a wśród mieszkańców powszechne stało się hasło: “Witamy i żegnamy się bez podawania rąk”.

Miasto bało się ospy. Opustoszały kawiarnie, nie chodzono do kin czy teatrów, zamknięto baseny i kąpieliska. Gdy widziano pędzące na sygnale karetki, obawiano się, że wykryto kolejnych zakażonych. Ekipa pogotowia była niczym ksiądz przychodzący na ostatnie namaszczenie. Podejrzliwe patrzono na tych, którzy mieli kontakt z zarażonymi.

Działanie służby zdrowia było utrudnione. Lekarze wysyłani byli na badania, przez co również sami stawali się pacjentami. Brakowało kadr i miejsc, w których dało się przyjmować kolejnych chorych. Wystarczyło, że do jakiegoś ośrodka, w którym badano mieszkańców, zgłosił się chory, a nad budynkiem można było wywiesić czarną flagę. Miejsce należało zdezynfekować, co zajmowało wiele czasu.

Choroba górowała nad Wrocławiem, ale “mimo wszystko miasto nie poddawało się panice” - opisywał Ambroziewicz. Trzeba było dostosować się do panujących warunków i nowych obyczajów.

Np. złapać taksówkę można było wyłącznie wtedy, gdy pokazało się taksówkarzowi kwitek zaświadczający o szczepieniu albo chociaż świeże rany na rękach, świadczące o wizycie w punkcie szczepień. Z czasem sami pasażerowie zaczęli domagać się tego samego od kierowców - inaczej wybierali przejazd u innego przewoźnika.

Niepokój wysusza wewnętrznie

“Czy chcąc się ustrzec ospy, wystarczy pić samą wódkę, czy może trzeba jeszcze zażywać jakieś witaminy?” - pytali mieszkańcy. Alkohol był jedną z nieoficjalnych szczepionek. “Więcej też niż przedtem pili” - opisywał wrocławian Ambroziewicz. - “Niepokój bowiem wysusza nas wewnętrznie”.

Obraz
© Fotolia

Alkohol miał też podnieść na duchu chorujących. Choć picie w izolatkach było zakazane, lekarze ze Szczodrego - miejscowości, w której leczono chorych na ospę - chcieli podnieść morale wśród pacjentów. Jeżeli komuś zostawało dziesięć dni do wyjścia, mógł napić się wina. Zamówiono więc sześćdziesiąt butelek czerwonego wina gronowego. Komitet wojewódzki, który wcześniej pozwolił szpitalowi korzystać z nieograniczonych zapasów w wyznaczonym sklepie, bardzo szybko dowiedział się o nietypowych zakupach.
- Czyście poszaleli?! Po to potrzebny był wam sklep, żeby bankiety urządzać? - pracownik komitetu ewidentnie nie zrozumiał metod leczenia lekarzy.

“Plunę i ospa cię zeżre!”

Ospa dla niektórych mieszkańców Wrocławia stała się… ratunkiem. Widmo zarażenia działało odstraszająco. Gdy do “dyrektora wszystkich dezynfektorów” przyszedł komornik, ten tylko odrzekł, że przed godziną wyszedł ze sztabu walki z epidemią. Komornikowi to wystarczyło.

Podobnie reagowali policjanci na alkoholika, który uciekał ze szpitala, a nad ranem awanturował się przed patrolem policji. Ci byli bezradni, bo pijak groził, że “plunie i ospa zeżre”. Obserwujący to mieszkańcy żartowali, że milicji przydałyby się pięciometrowe pałki. Nic dziwnego - nikt nie chciał mieć bliskich kontaktów z osobami, które mogły zarażać.

Obraz
© PAP/EPA | Eugeniusz Wołoszczuk

A raczej “prawie nikt”, bo niektórzy wręcz przeciwnie: na ospę by się nie pogniewali. Prasa informowała o tym, kto zachorował, prosząc, by osoby mające kontakt z zarażonymi kontaktowały się z lekarzami. Do jednej z placówek zgłosił się mężczyzna twierdzący, że z wymienioną w tekście Marią K. spotykał się codziennie, akurat w tym czasie, o którym pisały gazety. Maria K. piła kawę, mężczyzna piwo - opisywał wspólne wizyty w kawiarniach. Wtedy potencjalnie “chory” dowiedział się, że Maria K. to czteroletnie dziecko. “Panie doktorze, przepraszam, szukam miejsca, gdzie by było żarcie i dach nad głową (...) Chciałem pożyć jak człowiek te trzy tygodnie” - tłumaczył się.

Izolatoria stały się miejscami, w których można było znaleźć schronienie, zjeść w spokoju, czegoś się napić. Większość wrocławian wolała ich jednak unikać, więc z czasem lekarze mieli mniej roboty. Karetka wzywana była w ostateczności. Chorzy woleli próbować leczyć się samemu niż mieć kontakt z pracownikami służby zdrowia, którzy przecież mieli styczność z zarażonymi.

Wśród mieszkańców pojawiły się też teorie spiskowe. Komunikaty prasowe były lakoniczne. Zmarłych wbrew pozorom było niewielu - cała wrocławska epidemia to 7 przypadków śmiertelnych, a leczono w sumie 99 pacjentów - zaś Wrocław postawiony był na głowie. Lokalnym coś się tutaj nie zgadzało, więc podejrzewali, że władza nie mówi im prawdy. Według nich, ciała zmarłych - których musiało być dużo, dużo więcej - po prostu palono, by nie szokować widokiem wywożonych trumien. Źródłem tej plotki był dym z... komina komory dezynfekcyjnej. To wystarczyło, by we Wrocławiu rozeszła się wieść, że palą zwłoki zmarłych na zarazę.

Wrocław - czarny punkt na mapie Polski

Bez szczepienia do Wrocławia nie dało się ani wjechać, ani go opuścić. Niezaszczepieni nie kupili nawet biletu na dworcu, na którym zorganizowano punkt szczepień. Mieszkańcy Wrocławia, znajdujący się poza miastem, by do niego wrócić, również musieli dać wbić sobie igłę. Przed wjazdem do Wrocławia autokary i samochody były kontrolowane - pasażerowie musieli pokazać świadectwo szczepienia.

Obraz
© 123RF.COM

Epidemia wybuchła latem, kiedy wielu wrocławian znajdowało się poza miastem na wakacjach. Ale i tam odczuli skutki choroby. Gdy samochód na wrocławskich tablicach pojawiał się w okolicy, od razu robiło się więcej miejsca. Niektórzy woleli wcześniej powrócić z urlopu, by być wśród swoich i uciec od wykluczających spojrzeń.

19 września ogłoszono, że epidemia wygasła. Był to ostatni przypadek tej choroby w Polsce i jeden z ostatnich na świecie. 9 grudnia 1979 roku Światowa Komisja do Potwierdzenia Wykorzenienia Ospy ogłosiła, że ospa została zwalczona na świecie. Zaś 8 maja 1980 roku Światowe Zgromadzenie Zdrowia w Genewie potwierdziło to historyczne wydarzenie, oświadczając, że ludzkość wygrała walkę z ospą prawdziwą, likwidując wszystkie jej ogniska na ziemi - pisała Małgorzata Skotnicka-Palka. W związku z tym szczepienia przeciwko tej chorobie zostały całkowicie wycofane z kalendarza szczepień ochronnych.

W artykule wykorzystałem informacje z reportażu "Zaraza" Jerzego Ambroziewicza.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (9)